Psycholog wzywał każdego przynajmniej raz na kwartał. Wypełniali tam przeróżne testy, odpowiadali na chytre pytania. Można było nie odpowiadać, jeśli to było niewygodne. Psycholog nigdy nie karcił, tylko stawiał jakiś znaczek w papierach. A jak się nazbierało dużo znaczków, wzywał ojca.
Właściwie to współczesne technologie pozwalały uczyć się bezpośrednio z domu, komputer domowy to praktycznie taki drugi szkolny terminal. Jednak do szkoły chodzili wszyscy. Gdyby nikt do szkoły nie chodził, to jak wyuczyć się kolektywizmu? I co zrobić ze wszystkimi nauczycielami? I z dyrektorem, z jego pomocnikami? I szkolnym psychologiem? Nie, uczęszczanie do szkoły było całkowicie racjonalne, a nawet niezbędne.
W domu siedzieli tylko ci, którzy nie mogli uczyć się normalnie – rożni nerwowi albo zwyczajnie chorzy. Odsiewano ich jeszcze w młodszych klasach. Psycholog stawiał specjalne znaczki w dokumentach, potem podliczał i na koniec roku ktoś dostawał bonus, a ktoś odchodził uczyć się w domu. I tak wyszło, że pod koniec czwartej klasy, kiedy kończyło się nauczanie początkowe, w klasach zostawało po sześciu – siedmiu uczniów. I z nich kompletowano klasy piąte.
Mówią, że wcześniej szkół po prostu dla wszystkich nie starczało, uczono się na dwie zmiany, a w klasach było po czterdziestu uczniów. I jeszcze, podobno, dziewczynki uczyły się razem z chłopcami. To jasne, że poziom nauczania był wtedy niski. Jak można uczyć się w takim tłumie, i jeszcze z dziewczynami? Ale wraz ze wzrostem dobrobytu powstało więcej szkół. Teraz starcza dla wszystkich.
Żeńka odpowiadał na pytania, wybierając po jednej prawidłowej odpowiedzi spośród kilku proponowanych. Potem wszyscy razem oglądali film o morzu i morskich zwierzętach.
Potem był obiad.
Obiad to też taka specjalna szkolna tradycja. Niech tam w domu jedzenie będzie i smaczniejsze – a właściwie dlaczego, zamyślił się na moment Żeńka, przecież produkty są takie same? – za to stołówka w każdej szkole pozwalała na zatrudnienie jeszcze całej masy ludzi. I dlatego bezrobocie było minimalne. Mówili o tym na lekcji wychowania obywatelskiego. I taki wspólny obiad uczył porządku. Głównie przestrzegania zasad prawidłowego żywienia i kaloryczności pożywienia.
Po obiedzie była jeszcze lekcja fizyki, a potem wychowanie fizyczne. Grali w piłkę nożną z szóstą klasą, skończyło się remisem. Znaczy, każdy dostał po plusie. Po meczu żegnali się z godnością, ściskali sobie dłonie, mówili, że jak jeszcze trochę potrenują, to mogą wygrywać ze starszymi. A za to należy się bonus.
Żeńka czytał o przyszłości w powieściach fantastycznych. Tam właśnie tak opisywali szkoły. Nauczyciel – mężczyzna. I klasy całkiem nieliczne. I komputery u wszystkich na ławkach. Tylko o samych lekcjach nikt nie napisał. Nawet Strugaccy.
W szkole im wyjaśnili, że klasowo-lekcyjny system nauczania to fundament współczesnego kształcenia. Że żadne inne formy nauki dorastającego pokolenia nie udowodniły na razie swojej aktualności i racjonalności. Dlatego mieli po sześć-siedem lekcji każdego dnia. Konsekwentnie. Mniej tylko przed wakacjami.
I jeszcze była godzina wychowawcza, na której wychowawca tłumaczył, kto i za co otrzymał punkty, dawał rożne rady, oceniał zachowanie i wygląd zewnętrzny.
Żeńka spytał go, tak jak wczoraj tatę, po co rysowali Dziadka Mroza, z jego tą niby wnuczką.
Wychowawca wyjaśnił, że w ten sposób są uczeni sumienności. Nie wszystkie przedmioty, które poznają w szkole, w przyszłości przydadzą im się w pracy. Bo, na przykład, historia…
– A co z historią? – Witka od razu podniósł głowę.